Święta, święta i po świętach. I w końcu, po dwóch tygodniach przerwy, znalazłam czas by w coś pograć i o czymś popisać.

Kilka tygodni temu prawie całą paczką starych EverQuestowych znajomych, zaczęliśmy grać w Final Fantasy XIV. I to był strzał w dziesiątkę – szkoda, że tak późno. Gra ta ma tak wiele do zaoferowania, że nie sposób się nudzić.

Jednak jedna osoba się wyłamała – Lamora. Pamiętam jak dzisiaj, gdy na pytanie, dlaczego nie spróbuje tego MMORPG, odpowiedział, że ma dość robienia bezsensownych questów na zasadzie „przynieś, podaj, pozamiataj”, ale woli skupić się na grach z fabułą…

I tu wybuchliśmy śmiechem.

Final Fantasy XIV to tak naprawdę jedna wielka fabuła. Bez względu na to, czy skupiamy się na głównym scenariuszu (MSQ) – który tak naprawdę jest wymagany, by mieć dostęp do wszystkich instancji, rajdów i funkcji – czy też misje klasowe, dla zbieraczy i rzemieślników, to każda z tych linii oferuje nam misje fabularne z cutscenkami.

Powiem Wam, że zaczynając swoja przygodę z tą grą byłam pewna obaw. Po Chains of Eternity i kolejnych dodatkach w EverQuest 2, zmuszających graczy do wykonywania wszystkich questów, które zaliczały się do wielkiej sygnatury, znienawidziłam przymuszanie mnie do questów. Moja nienawiść i obrzydzenie questami były tak wielkie, że przerzuciłam się z typowych gier MMORPG na survivale i sandboxy, w których w końcu mogłam robić to co chciałam.

Kilka lat odpoczynku chyba dobrze mi zrobiło, bo w końcu nie wkurzam się wykonując questy. Tak naprawdę, to chyba zaczynam się wciągać. I może fabuła podstawki Final Fantasy XIV nie była aż taka porywająca – jak dla mnie to zdecydowanie za mało misji z podkładem, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Zresztą ostatnie trzy misje podstawki to tak naprawdę prawie dwugodzinny film wypełniony zaskakującymi zdradami, walkami i miłością. Jest nawet ostrzeżenie zanim się on rozpocznie, tak by każdy miał czas się przygotować i zaopatrzyć się w chusteczki, kawę i ewentualne przekąski. Są też i napisy końcowe…

Prawie jak w kinie.

W Heavensward – pierwszym dodatku do FFXIV, jest znacznie lepiej. O wiele więcej misji fabularnych ma podkład głosowy, a do tego są one bardziej dopracowane. Do naszej paczki bohaterów dołączają nowi towarzysze, a do tego co chwilę poznajemy kolejnych przeciwników.

I tylko jedna rzecz pozostaje bez zmian: bez względu na to ile razy uratowaliśmy już Eorzeę i zasłużyliśmy na spokojną emeryturę, to i tak jesteśmy wykorzystywani jako główny posłaniec oraz postać do bicia…

Jestem gdzieś w połowie głównego scenariusza w Heavensward, więc jest nadzieja, że do końca stycznia dam radę go ukończyć. Potem czekać na mnie będzie Stormblood i Shadowbringer, a w każdym kilkadziesiąt godzin rozrywki przy fabule. Dodajcie do tego kolejne godziny przy misjach klasowych, dla rzemieślników i zbieraczy, czy też pobocznych, które odblokowują dostęp do różnego rodzaju rzeczy, i jak widać jest co robić.

Kinya robiąca questy – aż sama w to nie wierzę…

Poprzedni artykułFinal Fantasy XIV: pierwsze informacje o aktualizacji 5.2
Następny artykułBędzie grane w 2020: (prawie) TOP 5 nowych gier, na które czekam
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Nsuidara

Naprawdę potem rozkręca się FFXIV ?

Aranisus

Fabularnie? Tak. Fabuła Heavensward jest dobra, tak samo post-HW. Stormblood początek jest trochę nudnawy, potem się rozkręca, post tak samo. Shadowbringers jest świetne.

Pod kątem gameplayu? I tak i nie. Niby masz więcej skilli, ale zasada działania gry jest dalej taka sama.