Minęły już dwa tygodnie od premiery The Division 2 i – ku mojemu zaskoczeniu, nadal nie mogę się oderwać od tej gry. I mimo, iż jest to kontynuacja historii znanej nam z wcześniejszej odsłony, to w moim odczuciu bardzo się różni od poprzedniczki – w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Owszem, nadal mamy różnego rodzaju przeciwników, zrujnowane miasto podzielone na regiony i wiele zamieszek, które musimy stłumić. Jest jednak coś, co się zmieniło: NPC, czyli ludzie, których spotkać możemy w tym świecie.
To nie tak, że w „jedynce” nie było postaci niezależnych. Owszem byli. Mogliśmy ich spotkać w bazie operacyjnej, kryjówkach, czy też przemykających cichaczem po ulicach. W „dwójce” natomiast, twórcy postawili na pokazanie nam żyjącego świata i tego, jak nasze działania wpływają na te nieliczne osoby, którym udało się przeżyć lub też po prostu nie uciekły z Waszyngtonu.
W miarę naszych postępów zdobywamy kolejne punkty kontrolne i pomagamy rozbudowywać kolejne osady. A wraz z ich ulepszaniem, poprawiają się morale ocalałych, stają się waleczniejsi, a co za tym idzie – powoli zmienia się otaczający nas świat.
Podoba mi się to, że postacie stworzone przez autorów żyją swoim życiem: czytają książki, grają w piłkę, łączą się w pary, pracują, prowadzą szkolenia, czy też po prostu tańczą. A do tego – co rzadko się zdarza w produkcjach tego typu, w The Division 2 spotykamy także mnóstwo dzieci.
Ten świat naprawdę żyje i aż przyjemnie na to patrzeć.