Wolfenstein: Youngblood można zaliczyć do tytułów ukończonych i… mogę odetchnąć z ulgą. Nie było źle – naprawdę, nawet fajnie się bawiłam. W sumie to kto nie chciałby zagrać jedną z dwóch sióstr bliźniaczek, która zwraca swoje śniadanie po zabójstwie pierwszego nazisty, a chwile później morduje wszystkich, którzy staną na jej drodze.

Zabawa była przednia – przez większą część, do czasu aż nie była. Walki z tymi dziwnymi wielgachnymi robotami, których nazwy są nie do zapamiętania, przezabawne: PolicMajster odwalał cała robotę podczas gdy ja gdzieś tam się ukrywałam po kątach i próbowałam ukatrupić biegające za mną zarówno te samobójcze, jak i te mechaniczne psy. No cóż, jedno jest pewne: zwierzęta mnie polubiły.

Nalot, rajd, czy też wycieczki – jak zwał tak zwał – do wieży Brata I oraz III nawet już nie pamiętam. Zrobiliśmy to dość dawno temu i chyba nie było zbyt ciężko, skoro nie wbiło mi się w pamięć.

Wieża Brata II była już ciekawsza. Jak zawsze multum nazistów do zabicia i kolejne piętra do pokonania, a wszystko to po to, by na końcu po raz kolejny zmierzyć się z tym wielgachnym robotem (Cytadela, czy coś takiego podobnego z niemiecka) w pokoju pełnym laserów. I taka dygresja – gdyby ktoś z Was kiedyś spotkał jakiegoś zbłąkanego Jedi ze Star Wars szukającego swojego zaginionego miecza, to ludzie Bethesdy wpadli na genialny pomysł, by je wszystkie umieścić na podłodze na szczycie Wieży II. A gdyby Jedi nie byli w Waszym klimacie, to można tam się jaszcze zabawić w Amerykańskiego Ninję i poskakać po wąziutkich półeczkach umieszczonych nad serwerami. Uwierzcie mi, jak nie mordercza Cytadela, to wirujące lasery – coś z pewnością Was w tym pokoju zabije.

Najlepsza jednak była wieża Laboratorium X. Uuuuu, to dopiero było ciekawe doświadczenie…

Mała dygresja: nie wiem czy wiecie, ale mam lęk wysokości. Nic strasznego, bo nie mdleję i nie histeryzuję, co najwyżej mnie lekko zamraża. Nienawidzę też wind – szczególnie tych starych. Pod tym względem jestem lekko walnięta, bo potrafię wejść schodami na 10-te piętro wieżowca, jeśli winda skrzypi. Niestety, jakimś cudem lęk wysokości odczuwam także w grach wideo. Nie jest już tak źle jak kiedyś, kiedy to moja połówka musiała moją postacią skakać na łańcuchy w Tenebrous Tangle (Everquest 2 przed dodaniem latających wierzchowców), bo ja zamykałam oczy i wrzeszczałam ze strachu.

No więc, wracając do wieży Laboratorium X. Na początku nie było źle, naprawdę. Fajne laboratoria, tajemnicze jaskinie, dziwne artefakty i oczywiście spotkanie z zaginionym ojcem. Potem jednak okazało się, że ta olbrzymiasta wieża jest niedostępna w tradycyjny sposób i od czasu do czasu należy przejść po gzymsach, rusztowaniach i innych takich. Było tak wysoko, że Paryż był praktycznie skryty przez chmury, więc nie byłam zbyt szczęśliwa.

I kiedy wydawało mi się, że najgorsze już za mną… kolega się rozłączył w czasie pierwszego etapu walki z ostatnim Bossem. Powiedzmy uczciwie, ta sztuczna Soph (AI) wcale nie pomagała, więc zginęłam. Spoko, nie po raz pierwszy i nie ostatni. Kolejne podejście, jesteśmy w połowie walki i zgadnijcie co się dzieje… Tak znowu pojawia się ona: Soph (AI), stoi sobie bezczynnie i coś tam do mnie krzyczy. Nie mówiąc o tym, że my (gracze) też nie jesteśmy zadowoleni z rozwoju sytuacji. W sumie dwa życia wspólne stracone, jedno odzyskane, ale udało nam się przejść pierwszą fazę.

Kolejna faza to gonitwa za uciekającym Bossem, który chce odlecieć z lądowiska położonego na szczycie tej wieży. By się tam dostać znowu trzeba poskakać po rusztowaniach za oknem (jak oni zamontowali te rusztowania tak wysoko i dlaczego nie mają zabezpieczeń, by z nich nie spaść???), a ostatnie kilkadziesiąt pięter pokonuje się na kręcącej się wkoło windo-platformie. I nie było by źle, gdyby nie fakt, że dziwnym trafem w tym samym czasie pojawia się na niej także kilka tych mniejszych nazistowskich robotów, a mój kolega zostaje po raz kolejny wywalony z gry… „Life is brutal and full of zasadzkas” ktoś kiedyś powiedział.

Więc jadę sobie ta windą, klnę na czym świat stoi, staram się utrzymać przy życiu, zużywam amunicję – nie ma to jak walczyć z kilkoma robotami na bardzo ograniczonej powierzchni. Pod koniec tej szalonej jazdy, w końcu koledze udaje się się dołączyć do walki, wykańczamy jakimś cudem pozostałe roboty i docieramy na szczyt wieży, gdzie staram się nie rozglądać i powtarzam sobie by absolutnie nie patrzeć w dół. I w tym momencie gra robi autozapis, a ja nie mam amunicji. A wiemy, jak ograniczona jest ilość amunicji w Wolfenstein: Youngblood.

Więc oto przede mną stoi – a raczej lata – ostatni Boss, strzela do mnie pociskami rakietowymi, ja staram się gdzieś tam chować na tej platformie, przeżyć i wymyślić skąd wziąć amunicję, a kolegę… ponownie rozłącza. Troszkę amunicji pozbierałam, ale nie oszukujmy się, zdecydowanie za mało. Kolega dołączył, umarliśmy i… wczytało nam zapis.

Zaczynamy po raz kolejny i po raz kolejny ja nie mam amunicji. Po raz kolejny też „kogoś” rozłączyło i po raz kolejny zginęliśmy. Po kilku tragicznych śmierciach, w końcu jakimś cudem, gra przestała wywalać mojego kompana. Jak możecie się domyśleć – posiadanie tylko jednego wspólnego życia, walka z latającym Bossem i jego wybiegającymi pomocnikami, nieudane próby przeżycia ostrzeliwania prowadzonego co kilka sekund przez dziwne myśliwce i ponowne odradzania z brakiem amunicji, wcale nie nastroiły mnie pozytywnie. Panowie i Panie z Bethesdy, ja rozumiem, że walka z tym ostatnim Bosse miała być „prawdziwym” wyzwaniem, ale dodanie mu mechaniki umożliwiającej wywalanie kogoś z gry co kilka minut, jest – nie oszukujmy się – ciosem poniżej pasa…

Przyznam Wam się, że w tamtym momencie byłam tak bardzo zirytowana tą sytuacją, iż  miałam nadzieję, że mój internet się nade mną zlituje, skróci mi to cierpienie i po prostu zniknie. Jak na złość, ani burzy, ani żadnej awarii gdy się jej najbardziej potrzebuje!

Owszem, mogłam się wylogować i zakończyć tę męczarnię. Przed tym jednak dość drastycznym rozwiązaniem powstrzymywała mnie jedna myśl: najprawdopodobniej musiałabym po raz kolejny pokonywać tą całą przeklętą wieżę, a zajęło nam to tylko jakieś trzy godziny – nie licząc walki z bossem.

W końcu ubiliśmy skurczybyka. I wiecie co zrobiłam pięć minut później? Odinstalowałam tę grę. Nie chcecie wiedzieć, jaki miałam wówczas humor.

Po kilku dniach przerwy od Wolfeinstein: Youngblood i lekkim ochłonięciu, muszę Wam jednak powiedzieć, że patrząc prawie obiektywnie, to jest to całkiem fajny tytuł stworzony z myślą o kooperacji. Grindu opisywanego przez wielu recenzentów jakoś nie doświadczyłam (albo nie umiem go rozpoznać), misje były całkiem niezłe, mnóstwo ukrytych zakamarków i kolekcji do znalezienia – czyli to co lubię najbardziej. Owszem, lokacje się nieco powtarzały i mogłoby ich być trochę więcej, ale zmieniali się przeciwnicy, więc nie narzekam. Jednak, ta walka z ostatnim Bossem, wywalanie kolegi z gry, brak amunicji oraz napotkane tamtego dnia błędy, zrujnowały mi to doświadczenie.

Poprzedni artykułTwórcy Ashes of Creation w ogniu krytyki, publikują nowy zwiastun rozgrywki
Następny artykułLast Oasis opóźnia premierę i pokazuje wielkie robale